15 – Level up! – Elementy gry, cz. 4.

Kolejną opcją jest nabycie licencji na produkt wydany już wcześniej przez inne wydawnictwo za granicą. Możliwości są tu różne – licencję można uzyskać na cały produkt, tylko na pomysł i mechanikę (tytuł, grafiki i całą otoczkę musisz stworzyć wtedy na własną rękę), lub jeszcze inny sposób wykorzystania produktu.

 

Nie zawsze będziesz mógł użyć marki do celów innych niż wydanie tej jednej gry planszowej. Licencja może nie obejmować takich elementów jak, np. gadżety (jeśli nie wiesz o czym mówię idź do pierwszego lepszego marketu i poszukaj produktów na licencji choćby Star Wars; wtedy zobaczysz, że można marki użyć do promowania praktycznie wszystkiego, np. skarpetek albo opakowań na owoce; widziałem w jakimś sklepie jabłka w opakowaniu Star Wars, serio). 

 

Gdy będziesz prowadził rozmowy z bardziej doświadczonymi wydawnictwami na rynku, możesz liczyć na to, że będą one posiadały wypracowane rozwiązania w kwestii umów, co pozwoli zaoszczędzić ci niemałą kwotę, którą musiałbyś wydać na stworzenie jej przez prawnika. Nie powinieneś jednak całkowicie rezygnować z jego usług, albowiem przed podpisaniem umowy koniecznie należy oddać ją w ręce niezależnego fachowca, który prześwietli ją punkt po punkcie. Jeśli tego nie zrobisz, mocno ryzykujesz.

 

Nie biegnij jednak od razu do pobliskiej kancelarii prawnej, ponieważ gdy usłyszysz, jakie są koszty przygotowania umowy lub innych prac to możesz się zdziwić. Na początek poszukaj możliwości współpracy z prawnikiem, który jeszcze studiuje lub popytaj znajomych biznesmenów, czy nie mogą ci kogoś polecić, ew. poszukaj i wykup ubezpieczenie prawne.

 

Ogólny wniosek jest taki, że jako autor, który tworzy gry dla innych wydawnictw, masz z jednej strony lepiej, ponieważ nie dotyczy cię całe ryzyko, które bierze na siebie wydawca, z drugiej strony jednak twój zarobek jest stosunkowo niski (z reguły jest to 5-10% ceny hurtowej rozliczane miesięcznie/kwartalnie lub ustalona kwota od każdego egzemplarza z nakładu, np. 1 zł).

 

Zaczyna się to opłacać w dwóch przypadkach. Albo twoja gra jest hitem i sprzedaje się w ilości ponad 10 tys. egzemplarzy rocznie, albo stworzysz kilkadziesiąt gier, które zostaną wydane i łącznie będą generować przyzwoitą sumkę. W innym przypadku niestety nie masz co liczyć na to, że zarobione w ten sposób pieniądze pozwolą ci na wyżywienie rodziny, zapłacenie rachunków i swobodne życie zawodowe polegające na tworzeniu gier (szczególnie w większym mieście). Będzie to raczej dodatek, takie 500+ (jak polski program wsparcia dla rodzin wielodzietnych), z tym że niekoniecznie wypłacane co miesiąc.

 

Koniec kolejnej części tego artykułu. Kolejna już za tydzień, w środę o 18:00!
Dziękuję za Twój czas, który przeznaczyłeś na lekturę.

14 – Level up! – Elementy gry, cz. 3.

Być może zastanawiasz się właśnie, jak stworzyć swoją pierwszą grę. Ja nie miałem takiego problemu, gdyż pierwszą wydaną przeze mnie grę stworzył Kamil, mój wspólnik. Płynie stąd ważny wniosek.

 

Otóż jeśli chcesz zaistnieć w branży, nie musisz wcale gry stworzyć. Jest na rynku wiele pomysłów, które albo wymagają dopracowania albo czekają tylko i wyłącznie na wydawcę. Jak je znaleźć? Proponuję pojawić się na kilku wydarzeniach związanych z grami planszowymi (targi, konwenty etc.) lub poszperać w sieci, czy ogłosić się na forum poświęconym grom planszowym. 

 

Można też zapytać się innych wydawców, czy nie mają może jakichś kontaktów do twórców, których projekty odrzucili (z różnych powodów, niekoniecznie dlatego, że gra jest gniotem). Uwierz mi, znajdzie się wielu autorów, którzy chętnie podeślą ci swoje prototypy gier.

 

Jeżeli postanowiłeś być jedynie wydawcą, od razu uprzedzę, że będziesz miał do czynienia z twórcami – często dziwnymi istotami, żyjącymi we własnym świecie, którym wydaje się, że ich projekt jest najlepszy. Doświadczenie pokazuje jednak, że na kilkadziesiąt autorskich gier, które przejrzeliśmy w przeciągu kilku lat działalności jedynie dwie zainteresowały nas na tyle, że poważnie rozważaliśmy ich wydanie i tylko jedną z nich wydaliśmy.

 

Drugą z nich odrzuciliśmy, gdy poznaliśmy oczekiwania finansowe autora. Na pewno zderzysz się z nierealnymi oczekiwaniami autorów, którzy nie zdają sobie sprawy z realiów otaczającego ich świata. Nie skreślaj ich jednak. Często nie posiadają oni po prostu odpowiedniej wiedzy o tym, jak funkcjonuje rynek. Jest szansa, że po rzeczowej rozmowie i naświetleniu sytuacji rynkowej, druga strona wykaże się otwartością i coś się z tego urodzi. Może się jednak także zdarzyć, że twórca potraktuje wszelkie odstępstwa od swoich warunków jako herezje – wtedy najlepiej dać sobie od razu spokój i nie tracić na niego czasu.

Z punktu widzenia autora poszukującego wydawcy, do mniejszych na pewno będzie ci trafić łatwiej niż do dużych. Powód jest prozaiczny – duże wydawnictwa otrzymują o wiele więcej propozycji wydania gier od autorów, nawet kilkadziesiąt miesięcznie. Wyobraź sobie, ile pracy wymaga samo ich choćby pobieżne przejrzenie.

 

Koniec kolejnej części tego artykułu. Kolejna już za tydzień, w środę o 18:00!
Dziękuję za Twój czas, który przeznaczyłeś na lekturę.

13 – Level up! – Elementy gry, cz. 2.

Masz pomysł na grę? A może już ją stworzyłeś i da się w nią grać? Jeśli tak, to świetnie! Pamiętaj teraz, żeby trzymać się żelaznej zasady TESTU. Musisz w tę grę jak najwięcej grać. Testuj ją ile wlezie. A jak stwierdzisz, że już dość testów, to testuj dalej, tylko w innej grupie ludzi. Jak ta grupa ludzi zagra swoje, to idź do jeszcze innej grupy ludzi.

 

Testuj, testuj i jeszcze raz testuj. Warto mieć swój oddział testerów, różnie usposobione grupki, które wyciągną na wierzch wszystkie niedoskonałości. Gdy je wyeliminujesz, testuj dalej. Jest to prosta reguła zwiększająca szansę na sukces – im więcej razy zagrasz w swoją grę, tym większe prawdopodobieństwo, że nie będzie ona niewypałem i spodoba się innym ludziom, którzy ją kupią. Jeśli będzie naprawdę dobra, możesz liczyć na to, że kupujący polecą ją swoim znajomym i część z nich również ją nabędzie.

 

Jeśli jednak gra będzie do kitu, gracze raz że więcej w nią nie zagrają, dwa – powiedzą większej ilości osób, niż by ją polecili, że gra jest słaba. Tak to już jest. Jak w restauracji zjesz dobry obiad a kelner będzie miły, to raczej nie wejdziesz do internetu i nie zostawisz przychylnej opinii, ale za to jak znajdziesz włos w zupie, z większym prawdopodobieństwem pofatygujesz się by zostawić negatywną ocenę.

 

Na pocieszenie powiem jednak, że dotyczy to raczej tylko tytułów już wydanych. W przypadku prototypu znajdującego się na jakimkolwiek etapie dopracowywania, wszelkie oceny, w szczególności negatywne, z reguły pozostają między tobą a testerami i nie są przekazywane dalej.

 

Warto więc w grę grać jak najwięcej, testować ją setki i tysiące razy by dopracować ją tak, że docelowy gracz nie będzie miał już na co narzekać. Ignacy Trzewiczek, znany polski twórca gier planszowych, w swoich książkach pisze o tym, że zróżnicowane i starannie dobrane grupy testerów są bardzo ważne i że nie można pozwalać sobie na testowanie gry z przypadkowymi ludźmi. Potrzebni są testerzy, którzy wykonają dla ciebie pracę, a nie tylko będą się dobrze bawić i czasem rzucą jakąś uwagę. Musisz zatem dobierać ich równie starannie, jakbyś wybierał pracowników do swojej firmy.

 

Na początku warto zagrać z tzw. cichymi testerami, ponieważ oni po prostu grają. Nic nie mówią, po prostu siedzą i grają. Nie podzielą się oni z tobą genialnym pomysłem, nie będą nic sugerować ani komentować rozgrywki. Nie będą też zadawać pytań. Co więcej, zaakceptują wszelkie zmiany, które będziesz wprowadzał podczas gry. Nie będzie to dla nich problem. To jest ważne, ponieważ będziesz mógł spokojnie nadal pracować nad mechaniką i od razu sprawdzać, co działa a co nie.

 

To jest etap, w którym najczęściej twoja gra nie jest wcale dopracowana, cały czas coś nie gra i ty to czujesz, starasz się poprawiać elementy rozgrywki, by gra działała coraz lepiej. Nie potrzebujesz więc nikogo innego, prócz cichego testera, ponieważ tak naprawdę nie chcesz, aby ktoś mówił ci to co oczywiste, że coś nie działa, że coś lepiej zrobić inaczej etc. Niestety ciężko jest znaleźć cichego testera. Większość ludzi nie jest cierpliwa i cicha, czy wręcz uległa i nie potrafi zaakceptować wielu różnych zmian podczas rozgrywki. Wyobrażasz to sobie? Kosmos! To etap, na którym powstaje funkcjonujący prototyp gry. 

 

Jak już go masz, czas udać się do kolejnej grupy testerów, którzy mają nowe pomysły! Wiele pomysłów! Oni zmienią twój prototyp, wzbogacą go o nowe elementy. Choć może ci się to jako twórcy nie spodobać, to jest to ważny etap, na którym twoja gra przeobraża się w ciekawszy prototyp. Jak się to odbywa? Słuchasz pomysłów, sprawdzasz jak działają i włączasz do gry te, które są naprawdę dobre.

 

W końcu to twoja gra i ty jesteś odpowiedzialny za jej kształt. Pamiętaj tylko, by nie akceptować wszystkich pomysłów testerów. To nie jest dobry pomysł, ponieważ będziesz wszystko zmieniał do usranej śmierci. Gra będzie miała wtedy zbyt dużo elementów w widoczny sposób niespójnych ze sobą, pochodzących z różnych źródeł i zamieni się w galimatias. Bywa, że czasem lepiej coś usunąć niż dodać. Po wszystkim dziękujesz tej grupie testerów i przechodzisz do następnej fazy testów.

 

Kolejny etap to oddanie twojego prototypu w ręce zwariowanych testerów. Są to ludzie, którzy robią w rozgrywce najbardziej szalone rzeczy, są nieprzewidywalni. Czasem robią coś głupiego i okazuje się, że wygrywają tym grę. Ci testerzy służą do znalezienia dziur w mechanice gry. 

 

Przykładem może być wczesna faza rozwoju jednej z naszych gier Labyrinth: Paths of Destiny, w której wykryliśmy ciekawą dziurę. Podczas jednej z testowych rozgrywek ktoś wybudował sobie proste drogi do klucza oraz środka planszy, a następnie całkowicie ignorując pozostałych graczy oraz nie korzystając z żadnych umiejętności postaci, w kilku ruchach wygrał grę idąc po prostu „na pałę” do przodu. Nie tak to miało wyglądać. 

 

Wykonaliśmy wtedy wiele dodatkowych testów ze zmienionymi układami dróg na polach planszy. Aktualnie jest wręcz niemożliwe w kilku ruchach wybudować same proste drogi. Szukanie dziur w grze jest bardzo ważne, ponieważ jeżeli jakieś istnieją, to ktoś je w końcu znajdzie i jeśli nastąpi to dopiero po wydaniu gry, nie można ich już skutecznie wyeliminować z powodu tego, że etap wydruku gry jest już zakończony a gra wydana. Zmiana choćby jednego elementu we wszystkich kopiach oznacza bardzo duże koszty, które mogą zjeść cały zysk z danego nakładu. W zależności od wielkości znalezionej dziury, będzie można ją załatać erratą (która niestety najprawdopodobniej nie dotrze do większości graczy) lub, w wypadku krytycznego błędu, dopiero poprawką przy dodruku gry.

 

W przypadku naszej gry Labyrinth: Paths of Destiny, jej doskonalenie zajęło kilka lat i choć rzadko na rynku robi się tak, jak my to robiliśmy, to był to naszym zdaniem najlepszy sposób na jej dopracowanie. Pomimo setek testów na różnych grupach ludzi, w I edycji gry i tak znalazło się kilka dziur. Udało się je stopniowo wyeliminować, wypuszczając kolejno II i III edycję. Bez dwóch zdań, prawdziwym testem jest wypuszczenie gry na rynek i sprawdzenie, jak gracze będą reagować. Warto to zrobić najpierw na rynku lokalnym (np. polskim), a dopiero później pokazać się z grą na świecie przy okazji kolejnej edycji. 

My wyszliśmy na świat dopiero z III edycją, a i tak potraktowaliśmy ją jako testową. Jej nakład nie był duży (2000 egzemplarzy) i sprzedał się jak świeże bułeczki, w 4 miesiące trafiając także na rynek niemiecki i hiszpański. Zbieramy cały czas informacje zwrotne od graczy z różnych krajów. Wiemy dzięki temu, co jeszcze poprawić, ponieważ klient z innego kraju to inna kultura, inne zachowania, inne doświadczenia.

 

W ten sposób chcemy osiągnąć stan zamknięcia gry, czyli wykształcenia jej ostatecznej edycji, którą będzie można następnie wydać w wielu językach w dużym nakładzie bez obaw, że zawiera poważne błędy. Tak dopracowaną grę będzie można lepiej sprzedać, lepiej reklamować i czuć się bardziej dumnym z tego dokonania 🙂

 

Wszystkie te działania są bardzo żmudne i zajmują mnóstwo czasu, zatem zapewne wielu ludzi patrząc na nas puknęło by się w łeb, nie mogąc zrozumieć, skąd wzięliśmy do tego cierpliwość. Naszym sekretem jest pasja, to ona napędza nas do działania choć czasem nie jest łatwo. Tak ładnie brzmi, ale warto przyznać się do tego, że w dużej mierze odpowiedzialnym za to czynnikiem był brak doświadczenia na rynku i praca po godzinach regularnej innej pracy.

 

Koniec kolejnej części tego artykułu. Kolejna już za tydzień, w środę o 18:00!
Dziękuję za Twój czas, który przeznaczyłeś na lekturę.

12 – Level up! – Elementy gry, cz. 1.

Ludzie często biorą się za projektowanie, czy wydawanie gier zaczynając nie od tego, od czego powinni zacząć, co najczęściej wynika z braku odpowiedniej wiedzy. Wiem o tym doskonale, ponieważ byłem jedną z takich osób a pierwsza wydana przez Let’s Play gra nie miała w zasadzie szans utrzymania się na rynku. 

 

To tak jakbyśmy chcieli zacząć tapetować ściany w domu, ale zapomnieliśmy najpierw wylać fundamenty i zbadać grunt. Z jednej strony można uznać popełnianie takich błędów za głupie, ale z drugiej strony, wychodzę z założenia, że lepiej działać, niż siedzieć na czterech literach i narzekać. Cena ich popełnienia jest mniejsza, jeśli jesteś młody, nie masz na utrzymaniu rodziny, poważnych problemów oraz w zasadzie prawie nic do stracenia.

 

Dość mocno uświadomiła mi to pewna sytuacja kilka lat temu, gdy pojechałem z moją dziewczyną na SOR bo złamała w pracy obojczyk. 6 rano, nie ma ludzi, super! Już po 4h czekania i 3 upomnieniach przyjął nas lekarz. Po prześwietleniach, badaniach i diagnozie, czekaliśmy wewnątrz oddziału na papier od lekarza. Siedziała obok nas dziewczyna (w wieku, na oko, jakieś 15 lat), która w pewnej chwili dowiedziała się, że jej rodzice zginęli w wypadku samochodowym a brat walczy o życie na stole operacyjnym. 

 

Jej reakcja, płacz, bezradność, były czymś strasznym. Po ok. 10 min uspokajania przez pielęgniarki przyszedł lekarz z informacją, że jej brat również nie przeżył. Atmosfera, która zapanowała była czymś hardkorowym i uświadomiła nam w tamtej chwili, że nawet ze złamanym obojczykiem tak naprawdę nie mamy żadnych problemów… mamy za to bardzo dużo możliwości. 

 

Przykład może jest dość gruby, ale nic tak nie uświadamia jak gruby przykład, czy bezpośrednie doświadczenie. Nie mówię, że problemy (czasem te bardzo poważne) nie uczą bo uczą i to naprawdę dużo, jednak nie wszystkim udaje się je pokonać, co poważnie wpływa na codzienne funkcjonowanie, a więc też na możliwość osiągnięcia zamierzonych celów, czy nawet marzeń.

 

Poruszę tutaj dwie drogi: bycia wydawcą i bycia autorem. Na początku możesz  zdecydować się na jedną z nich. Z czasem obydwie drogi mogą się połączyć tworząc jedną, co daje wiele możliwości ale niesie też sporo ryzyka. Dla tych, co lubią ryzykować jest podążanie od początku obydwiema drogami jednocześnie..

Nie będę tutaj nie wiadomo jak rozpisywał się o tym, jak stworzyć grę, ponieważ na rynku jest wiele materiałów na ten temat, czy osób, które mogą ci doradzić, co i jak. Ja zresztą twórcą gier tak do końca nie jestem, co najwyżej powołuję je do życia pomagając je rozwijać i wreszcie wydawać 😉 Bazując jednak na innych moich twórczych doświadczeniach i obserwując innych autorów gier, na początku warto zaufać swojej intuicji i tworzyć, tak jak czujesz aby tylko zdobyć jakiekolwiek doświadczenie. Z czasem fragmenty wiedzy i doświadczeń zaczną tworzyć spójny obraz, który wykorzystasz albo do ulepszenia swojego pomysłu albo do stworzenia nowej wyśmienitej gry (czego ci bardzo życzę).

 

Koniec pierwszej części tego artykułu. Kolejna już za tydzień, w środę o 18:00!
Dziękuję za Twój czas, który przeznaczyłeś na lekturę.

11 – Level up! – Kraina doświadczenia, cz. 8.

Uczucie sprzedaży podzespołu komputerowego, który własnoręcznie przygotowałem do sprzedaży było i jest miłe, ale sprzedaż gotowego produktu w postaci gry planszowej lub karcianej, który tworzyło się od A do Z i zobaczenie go na półce sklepowej, czy wreszcie w rękach gracza, który z ochotą i uśmiechem na twarzy gra w tę grę ze znajomymi to zupełnie coś innego.

 

Nie mam jeszcze własnych dzieci, ale myślę, że można to porównać do uczucia gdy nauczyło się czegoś dziecka i ono zaczęło samodzielnie to robić 🙂 Zachwyt i duma, pasja! Gdzieś usłyszałem na jakimś wykładzie, że tylko pasja zrobi z nas gigantów i ja się tego trzymam. W przeciwnym wypadku istnieje duże ryzyko, że po prostu się wypalisz. Może to zniszczyć lub znacznie ograniczyć twój biznes.

 

Powiem więcej, na pewno się wypalisz, nawet jeśli robisz to, co lubisz i jesteś ambitny. Dlaczego? Ponieważ twoje ciało jako całość nie jest dobrze przystosowane do obecnych czasów, gdzie mamy do czynienia z szybkim rozwojem cywilizacyjnym. Brak czasu, gonitwa za pieniądzem, zarywanie nocy, ciągła orka, praca, praca, praca… nawet jeśli to lubisz, organizm w końcu powie STOP, a ty nie będziesz miał pewności, co się dzieje.

 

Stres, zniechęcenie, apatia, znudzenie, nadpobudliwość nerwowa, brak kontroli emocji, depresja, ból fizyczny, problemy z koncentracją i pamięcią, brak marzeń… to tylko niektóre z objawów, których możesz doświadczyć. Z wypaleniem jest jak z hejtem. Dopiero, jak nam ktoś nieźle przywali to wtedy się budzimy (więcej o hejcie przeczytasz w książce “Hejtoholik”, w której dzięki uprzejmości autora – Michała Wawrzyniaka – opisano kilka niefajnych sytuacji, które dotknęły nasze wydawnictwo). 

 

Wiem o tym dobrze, ponieważ około 3 lata temu dotknęło mnie wypalenie. Wierz lub nie, ale mój organizm również powiedział STOP. Nie udało się zrealizować wielu rzeczy. W zasadzie prawie cały plan na rok 2017 poszedł w piach.

 

Ciągła wieloletnia orka wyczerpała mi zapasy wielu witamin i minerałów. Szczęście w nieszczęściu, ponieważ mój wspólnik Kamil, pracując w korpo miał podobnie, tylko 2 lata wcześniej. Kilka badań później i setki złotych na nie wydanych okazało się, że nabawiłem się ostrych niedoborów witamin i nerwicy. Bardzo ogólnie mówiąc, nie pozwoliło mi to na pracę w normalnym trybie a leczenie (suplementacja witamin) trwa wiele miesięcy a nawet lat, co więcej, należy przy tym bardzo o siebie dbać. Do tej pory jeszcze nie osiągnąłem pełni zdrowia… ale pracuję nadal nad tym.

 

Co z tego, że pracowałem nad tym, co jest moją pasją? Co z tego, że myślałem, że dbam o siebie wystarczająco (w miarę zdrowe odżywianie, regularne uprawianie sportu, nie spożywanie kawy, alkohol okazyjnie). Przy takim tempie pracy i życia (intensywne studia, potem prowadzenie 2 biznesów) nie da się uzupełnić wszystkich potrzebnych zasobów normalnym jedzeniem, a mózg potrafi zużyć większość z nich o wiele szybciej niż myślisz, że to możliwe. Zdrowe odżywianie to też było złudne przekonanie dopóki nie skonsultowałem się z ekspertem w dziedzinie odżywiania.

 

Najzabawniejsze jest to, że przecież mam tylko 32 lata. Jak to możliwe? Myślałem, że zmienia mi się osobowość, że wcześniej dopadł mnie kryzys wieku średniego (haha!). Jednak nie, to po prostu przepracowanie oraz niedobory witamin i minerałów (głównie magnezu), które wpływają wieloma sposobami na pozytywne samopoczucie. 

 

Idź zrób sobie wszystkie możliwe badania, nawet jeśli teraz nic ci nie jest i czujesz się całkowicie zdrowy. Lepiej zapobiegać niż doprowadzić do rozwoju choroby. O ironio, już od ponad roku przed pogorszeniem się stanu mojego zdrowia miałem w planie kompleksowe przebadanie się, oczywiście tego nie zrobiłem, a szkoda, bo mógłbym uniknąć tego nieprzyjemnego stanu i setek złotych wydanych na badania i leki. Sygnały dot. zdrowia, które dawał mi organizm od 2-3 lat również olewałem. Nauczka na przyszłość.

 

Z drugiej strony, gdyby to nie wystąpiło, to nie zacząłbym przykładać do tego problemu a więc i do swojego zdrowia, większej wagi. Nie doszedłbym do wniosku, że duża ilość pracy jest po prostu głupia i nieefektywna w ostatecznym rozrachunku. Nie zainteresowałbym się wieloma tematami, nie zacząłbym układać sobie inaczej czasu, nie odpocząłbym, czy wreszcie nie napisałbym o tym tutaj. Gdzieś w jakiejś książce niedawno przeczytałem, że jeśli masz powyżej 30 lat i pracujesz po 12h dziennie to nie umiesz pracować i jesteś debilem. Jakże to prawdziwe :p

 

Dzięki temu, że o tym napisałem, ty możesz zaoszczędzić sobie ewentualnych kłopotów ze zdrowiem, czy straconego z tego powodu czasu, a jak się okazuje, wiele młodych osób ma podobne objawy z przepracowania. Twoje ciało to twój pojazd, na który masz dożywotni leasing. Zadbaj o nie odpowiednio, nawet jeśli będzie to kosztować, bo często wydajemy więcej na samochód, mieszkanie, firmę, niż na siebie, a przecież to my w tym równaniu jesteśmy najważniejsi.

 

Pomimo tego, że najprawdopodobniej przyjdzie czas, w którym zauważysz pierwsze oznaki wypalenia, warto się wtedy zastanowić, czy to, co robisz jest rzeczywiście twoją pasją, czy może tylko ci się wydaje, że nią jest. Najtrudniej jest wtedy, gdy wydaje ci się, że to pasja a zarabiasz dobre pieniądze. Wtedy ciężko z tego zrezygnować, ponieważ przyzwyczaiłeś się do pewnego poziomu życia, którego obniżenie może po prostu zaboleć, a do tego najprawdopodobniej posiadasz jakieś kredyty i jesteś uwiązany na kilka lub nawet kilkadziesiąt lat, co oznacza że musisz mieć dobre wpływy bez przestojów. 

 

Żeby nie być hipokrytą, sam mam kredyt hipoteczny na wiele lat, na szczęście nie we frankach – alarmy płynące z rynku uświadomiły mi, że lepiej wziąć kredyt w złotówkach (przydała się wiedza finansowa). Założyłem sobie, że spłacę go jak najszybciej się da, więc często żyję jak student, jem kanapkę z chlebem, czasem smaruję ją nożem dla urozmaicenia, ale daję radę, staram się oszczędzać pieniądze. Tak naprawdę to trochę przesadzam, lepiej nie żałować pieniędzy na zdrowe jedzenie. Słabe jedzenie nie dostarczy nam odpowiedniej ilości witamin i minerałów.

 

Jest to niezwykle trudne, bo chętnie inwestuję w firmę w razie potrzeby – wiem jednak, że jest to pułapka i nie powinienem tak robić. To czego nauczyłem się jako sprzedawca ubezpieczeń, to płacenie najpierw sobie (odkładanie na bok), potem reszcie, dzięki czemu już od kilku lat nie było sytuacji, że nie starczyło mi pieniędzy do końca miesiąca. Polecam tę metodę (ja odkładam min. 10% miesięcznego dochodu, często więcej – po prostu tyle, ile mogę). 

 

Co więcej, co tydzień podsumowuję wpływy i przelewam 1% na osobne konto. To jest mój osobny zysk, którego 50% wypłacam sobie raz na 3 miesiące i kupuję sobie jakiś prezent (można powiedzieć, że to taka mała dywidenda). Zresztą, w ogóle rozdzielam finanse na kilka różnych kont (mam kilkanaście stałych codziennych zleceń). Dzięki temu zawsze jest kasa na ZUS, podatki, czy VAT. W ten sposób odsuwam od siebie pieniądze, które nie są moje, ale skarbówki i innych państwowych instytucji. Trochę kole w oko, jak na koncie z VATem uzbiera się ładna sumka, którą trzeba oddać, ale wychodzę z założenia, że lepiej mieć świadomość tego, ile kosztują podatki, niż szastać nie swoimi pieniędzmi.

 

Czuję, że wszystko idzie w dobrym kierunku. Może zabrzmi to dziwnie, ale od czasu do czasu mam wrażenie, że to co robię w danej chwili już się wydarzyło (takie przebłyski w głowie). Gdzieś, nie pamiętam już gdzie, przeczytałem, że jest to oznaka zmierzania w dobrym kierunku. Można wierzyć lub nie, jednak to już twój wybór. 

Warto więc wziąć pod uwagę swoje doświadczenia życiowe, spisać, przeanalizować oraz wyciągnąć wnioski, które można wykorzystać w biznesie. Gwarantuję ci, że jeszcze jest wiele rzeczy, na które wcześniej nie zwracałeś uwagi, a dzięki takiemu ćwiczeniu być może odkryjesz zupełnie nowe, pomocne powiązania. Wiem o tym, że mi się to udało, ponieważ pisząc tę książkę wpadłem na wiele pomysłów, które na pewno wykorzystam.

 

Koniec kolejnej, ostatniej już części tego artykułu. Kolejny rozdział już za tydzień!
Dziękuję za Twój czas, który przeznaczyłeś na lekturę tego artykułu.

10 – Level up! – Kraina doświadczenia, cz. 7.

Tak właśnie bardzo ogólnie wygląda moje dotychczasowe doświadczenie zarówno zawodowe, jak i życiowe. Choć nie ma tego dużo (wszakże pisząc te treści mam dopiero 32 lata), to te dwa rodzaje doświadczeń, jak pewnie zauważyłeś, w pewnym momencie zaczęły się przeplatać. Śmiało można także stwierdzić, że jedno miało wpływ na drugie i odwrotnie. Skala wzajemnych zależności jest tutaj całkiem spora. Do czego więc to prowadzi? 

 

Faktem jest, że każdy z nas jest inny, każdy posiada inne doświadczenia życiowe, które mają wpływ na nasz rozwój. Pewne wydarzenia w życiu, szczególnie te kluczowe, te które nas w jakiś sposób kształtują, na pewno pomogą szybciej zrozumieć kilka tematów. Warto obserwować te momenty, a nawet spisywać je wraz z towarzyszącymi nam wówczas doświadczeniami i emocjami. 

 

Prowadzenie pamiętnika wydaje się głupią sprawą, kojarzącą się bardziej z różowymi notatnikami w kształcie serduszek, zamykanymi na kłódkę, których pilnie strzegły przed wzrokiem ciekawskich kolegów nasze koleżanki ze szkoły podstawowej. Daleko temu wyobrażeniu do poważnych metod pracy nad rozwojem własnej osoby. Pomyśl sobie jednak, jak duże doświadczenie miałbyś zebrane i jaki wgląd w przeszłość, gdybyś faktycznie to robił od kilku lat. Nigdy nie patrzyłem na to z tej perspektywy, ale wygląda na to, że warto to robić. Najlepsze jest jednak to, że 99% ludzi i tak tego nie zrobi. Ty też najprawdopodobniej tego nie zrobisz. Ja też tego nie robię… często tłumacząc sobie, że fajnie byłoby zacząć wiele lat temu a teraz to już jest za późno. Nie! Nigdy nie jest za późno. Dla przykładu, Charles Flint założył firmę IBM w wieku 61 lat.

 

Chcę ci pokazać, że większa szansa na ogarnięcie się jest wtedy, gdy nie jest za łatwo, bo gdy masz za łatwo, nie nauczysz się radzić sobie z problemami, które napotkasz (a nie ma opcji, że nie napotkasz). Spotkałem jednak osoby, którym się to nie udało, przez co zaczęły kopać w swoim własnym dole do niczego sensownego nie dochodząc, budząc się w końcu z ręką w czterech literach (albo nie budząc się wcale). 

 

Najważniejszy w tym wszystkim był cel, który z początku polegał na zarobieniu kasy i utrzymaniu się. Następnie cel zarobienia jeszcze większej kasy poprzez założenie firmy i to nie byle jakiej, bo opartej na pasji – zarówno jeśli chodzi o komputery oraz gry. Myślę, że to było kluczowe. PASJA.

 

To dzięki niej byłem w stanie wstawać o 5 rano by jechać na giełdę po komputery, uczyć się handlu i systemów sprzedażowych, siedzieć po nocach i składać gry do druku w programie graficznym, czy wreszcie składać same gry, które przyszły z drukarni (na początku tak to właśnie wyglądało – sami z Kamilem to składaliśmy w domu bo tak było taniej). Chociaż teraz jak na to patrzę, wiek też ma duże znaczenie. Jak jesteś młody, możesz napierdzielać wręcz 24h/7. Szybko się regenerujesz i masz większą motywację. Później musisz o siebie bardziej zadbać i umiejętnie oszczędzać swoje siły oraz zdrowie.

 

Koniec kolejnej części tego artykułu. Kolejna już za tydzień!
Dziękuję za Twój czas, który przeznaczyłeś na lekturę tego artykułu.

9 – Level up! – Kraina doświadczenia, cz. 6.

(jeśli nie czytałeś/aś poprzedniej części tego artykułu, zalecam jego przeczytanie od części pierwszej)

 

Mniej więcej w roku 2012 szukałem jak głupek dodatkowych form zarobku. Nie wiedziałem jeszcze, że wzięcie na swoje barki większej ilości obowiązków jako nowych źródeł dochodu jest po prostu głupie, bo ciężko ogarnąć dwa biznesy, a co dopiero trzy (ale nie, ja potrafię!).

 

Kompletnie nie był to mój poziom, ale wspomnę o moim trzecim biznesie, ponieważ prócz powyższego nauczył mnie kilku dodatkowych rzeczy. Zostałem sprzedawcą ubezpieczeń! Żyłem z prowizji, a że nie sprzedałem prawie nic, to prowizji nie było. Przez rok z hakiem brałem za to czynny udział w szkoleniach organizowanych przez pracodawcę, odbywałem spotkania z klientami (których najpierw sam musiałem sobie znaleźć) a nawet zdałem państwowy egzamin Komisji Nadzoru Finansowego!

 

Niestety i to nie pomogło mi sprzedawać ubezpieczeń, ale za to zrobiłem sobie ładne wizytówki. Nawet nowy garnitur kupiłem by dodać sobie pewności siebie (nowy czarny garnitur: +100 do pewności siebie) i choć bardzo lubię chodzić w garniaku, to on sam w sobie nie pomógł. Nie wiem, może dlatego, że później się dowiedziałem, że granatowy jest bardziej prosprzedażowy. Teraz się z tego śmieję, ale wtedy nie było mi do śmiechu.

 

Firma wyposażyła mnie w skrypt sprzedaży, ale oczywiście zrobiłem własną prezentację w odjechanym programie Prezi, bo uważałem, że przecież wiem lepiej, jak to powinno wyglądać. Chyba jednak nie. Poznałem mimo wszystko kilku fajnych ludzi, z którymi do dzisiaj utrzymuję kontakt. To, co udało mi się wynieść ze szkoleń, to nie tylko kilka butelek wody, notes z długopisem i segregator, ale także i przede wszystkim wiedza o zarządzaniu finansami oraz o rynkach finansowych

 

W pewnym momencie jednak, w grudniu 2013 roku, gdy pojechałem na święta do domu rodzinnego, zapłakałem, bo nie miałem nawet za co kupić prezentów. Było mi bardzo źle z tego powodu. Sporo kasy wydałem w tym biznesie na dojazdy, telefony, dodatkowe szkolenia, kawki z niedoszłymi klientami etc. Wtedy uświadomiłem sobie, co ja k&*#^ robię… 

 

Porzuciłem więc ten biznes, bo choć było to ciekawe doświadczenie i sporo się nauczyłem, to jednak nie był to właściwy kierunek działania w tamtym okresie. Skupiłem się na komputerach, a w następnej kolejności na grach, co było o wiele lepszym posunięciem, które dość szybko zaplusowało finansowo.

 

Aktualnie w większości zajmuję się nadal komputerami, w drugiej kolejności grami. Wpadam często w pułapkę typowego kreatora. Widzę masę możliwości zrobienia biznesu, jednak każdy wymaga czasu, którego nie mam lub oddelegowania prac. Pracownicy jednak kosztują a nowe biznesy lubią pochłaniać kapitał jak wujek Wiesio wódkę na weselu. Nie zawsze się to spina a często wychodzi z tego klapa a pieniądze idą w błoto. Co prawda zawsze można dzięki temu zyskać nowe doświadczenia, ale czasem jednak mimo wszystko wolałbym uzyskać także zwrot z inwestycji.

 

Z biznesem komputerowym też bywało różnie. Po tym, jak prowadziłem sklep z kuzynem, doszedłem do pewnego momentu, w którym zacząłem czuć brak postępu/rozwoju. Obroty były na podobnym poziomie, co miesiąc a próby zmiany tego stanu rzeczy nie za bardzo przynosiły rezultaty. Trwało to około 2 lat, po czym podjąłem decyzję o wyjściu z tego biznesu. Przyczyn było naprawdę wiele. Można to jednak zamknąć w stwierdzeniu, że miałem na to inny pomysł, który był niemożliwy do zastosowania w obecnej formie biznesu. Wniosek z tego taki, że czasem łatwiej zacząć od nowa na nowych fundamentach niż próbować zmieniać je, ryzykując zawalenie budowli. 

Przez pół roku zastanawiałem się, co dalej i w jakiej dokładnie formie. Kolejne pół roku domykałem wszystkie nagromadzone stare sprawy wydawnictwa Let’s Play, łącznie z podrasowaniem aktualnych gier i dopieszczenia spraw licencyjnych z wydawnictwem Rebel. Gdy pieniądze zaczęły się kończyć, wróciłem do pracy w biznesie komputerowym, na nowych własnych warunkach, które przyniosły w krótkim czasie świetne efekty. Potwierdza się zatem hipoteza, że lepiej zburzyć coś, co istnieje i zbudować to na nowo.

 

Koniec kolejnej części tego artykułu. Kolejna już za tydzień!
Dziękuję za Twój czas, który przeznaczyłeś na lekturę tego artykułu.

8 – Level up! – Kraina doświadczenia, cz. 5.

(jeśli nie czytałeś/aś poprzedniej części tego artykułu, zalecam jego przeczytanie od części pierwszej)

 

W pewnym momencie podczas niedzieli handlowej na jednym z wrocławskich targowisk przyniosłem swoje stare części z roweru oraz komputera. Rozłożyłem wszystko pięknie na kocyku i ku mojemu zdziwieniu wszystko się sprzedało. Aha… pomyślałem. Zacząłem więc chodzić po giełdzie i szukać komputerów. Okazało się, że raz – sprzedawcy często się na tym nie znali, dwa – komputer kupiony w całości i sprzedany na części jest wart średnio 2-3x więcej. 

 

Kupując i sprzedając komputery na części, często uciekając przed deszczem, czy marznąc przy -10 stopniach celsjusza, mogłem sobie ekstra dorabiać. Wynajmując pokój, jako student, szybko zagraciłem go sprzętem komputerowym i otworzyłem swój pierwszy sklep na Allegro pod jajcarską nazwą KungLaoComputers (cóż, nie była to może najlepsza nazwa, ale sprzęt się sprzedawał). Dodatkowo posługiwałem się niezwykle twórczym hasłem marketingowym “najlepsze aukcje w internecie”. 

 

Miało być z jajem i na pokrycie codziennych wydatków, a z czasem rozwinęło się do całkiem niezłej sumki (kilka stów ekstra miesięcznie przy niskim wkładzie pracy). Sprzęt szybko zapełnił również piwnicę w bloku, która przynależała do mieszkania właściciela. Gdy ktoś przychodził, np. wybrać obudowę, ja z uśmiechem na twarzy mówiłem “zapraszam do piwnicy”. Trwało to do roku 2011, kiedy stwierdziłem, że można by pójść krok dalej. 

 

Miałem wtedy na stanie sprzętu o wartości ok. 5 tys. zł. Zaprosiłem do biznesu mojego kuzyna, który włożył do niego tyle samo kasy, co ja miałem sprzętu. Zainwestowaliśmy te pieniądze w kupno kolejnego sprzętu a po kilku miesiącach wynajęliśmy nasz pierwszy lokal (dwupoziomowy o łącznym metrażu 30m2; minus był taki, że nie było okien, był za to luft na dachu, przez który wpadało jakieś światło, a latem można było korzystać z drugiego poziomu jako sauny). 

 

Było jednak tanio, co pozwalało rozwijać skrzydła. Nazwa sklepu została zmieniona, rozpoczęliśmy sprzedaż w internecie z kopyta! Po sprzęt jeździliśmy na giełdy do Lubina i Wrocławia, zawsze przywożąc całego starego passata kombi, w którym potrafiło się zmieścić nawet 30 komputerów (zapewne łezka się kręci w oku polskiego handlarza samochodami, pana Mirka; jeśli nie wiesz o co chodzi wpisz w Google hasło “passat Mirek”). Krótko mówiąc, jedynym minusem tego auta był ten na akumulatorze. Kupowałem więc sprzęt, negocjowałem ceny, zdobywałem doświadczenie, poznawałem się na ludziach, dzięki czemu kupowałem jeszcze taniej i sprzedawałem jeszcze drożej. 

 

Tak to się kręciło i kręci do dzisiaj z tym, że biznes jest trochę bardziej rozwinięty. Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie to, że chcę cały czas iść do przodu. Dobrze wiem, że w handlu komputerami raczej nie mam szans (a nawet na pewno nie mam szans) zaistnieć na rynku globalnym z powodu zbyt dużej konkurencji i milionowego kapitału, którego nie mam, choć pieniądze tam są i tak bardzo dobre.

 

Szansa na to istnieje jednak w wydawnictwie Let’s Play, gdzie kilka z naszych produktów trafia już na rynki zagraniczne i to mnie tutaj najbardziej pociąga, tj. zbudowanie globalnej marki oferującej produkty w różnych językach. Wymaga to, co prawda cholernie dużo pracy, jednak wiem, że mi się to uda, gdyż mamy już trochę doświadczenia a przede wszystkim, mamy własne produkty. Niestety albo stety będzie to oznaczało, że będę musiał pożegnać się z komputerami i przerzucić wszystkie swoje siły na rozwój wydawnictwa, no chyba że wypracuję inne rozwiązanie (mam kilka pomysłów, które już realizuję, więc zobaczymy).

 

Piszę o tym ponieważ najprawdopodobniej staniesz przed dylematem podobnego kalibru. Tworząc lub wydając gry dojdziesz do momentu, w którym będziesz musiał się zdecydować, czy dalej zajmować się tym, czym na co dzień się zajmujesz, np. pracując na etacie, czy może poświęcić się w pełni grom lub po prostu swojej pasji. Najtrudniej może być osobom, które nie mają ciepłej posadki i dobrej wypłaty, ponieważ zanim dojdziesz do dobrej opłacalności biznesu z grami może minąć wiele lat. 

Z drugiej strony, ciągłe dofinansowywanie biznesu z własnej kieszeni może być powolnym zaciskaniem pętli na szyi, nawet jeśli uda ci się wydać bardzo dobrą grę. Może brzmi niewiarygodnie, ale może to spowodować efekt pozornie dobrej kondycji firmy, która tak naprawdę nie jest rentowna. To po prostu nie jest tak łatwe, jak się wydaje. Po drodze czeka na nas wiele niewiadomych, których ogarnięcie może nas dużo kosztować.

 

Koniec kolejnej części tego artykułu. Kolejna już za tydzień!
Dziękuję za Twój czas, który przeznaczyłeś na lekturę tego artykułu.

7 – Level up! – Kraina doświadczenia, cz. 4.

(jeśli nie czytałeś/aś poprzedniej części tego artykułu, zalecam jego przeczytanie od części pierwszej)

 

Pomyślność finansowa firmy rodziców nie trwała wiecznie. Właściciel niemieckiej firmy, z którymi rodzice współpracowali przekazał ją swojemu synowi, który w rok położył tę 3-pokoleniową działalność na łopatki. Ojciec, gdy się pokapował, co młody zrobił, wziął ponownie sprawy w swoje ręce i obiecał spłatę pokaźnego długu, który narósł wobec pracy przedsiębiorstwa moich rodziców. Pech chciał, że ów ojciec pojechał do szpitala na jakiś zabieg i umarł, a że była to spółka z ograniczoną odpowiedzialnością, która stała się niewypłacalna to poszła pod młotek. Tak oto rodzice musieli zamknąć swoją firmę z kilkunastoma pracownikami na pokładzie. 

 

Tak przy okazji, to jest niestety minus trzymania się jednej, tzw. dojnej krowy. W każdym razie rodzicom jakoś się udało opłacić moje studia do końca, za co jestem bardzo wdzięczny, jednak już na czwartym roku musiałem przejmować mój własny ster finansowy – o tym opowiem w dalszej kolejności gdy skończę wątek studiów, bo jest tu jeszcze kilka fajnych rzeczy do przekazania 🙂

 

Na studiach była jedna osoba, której wykłady rozpalały umysły i wyobraźnię studentów, a ćwiczenia były czymś więcej niż suchą wiedzą i prostymi schematami utrwalającymi wiedzę.

 

Dr Rafał Ohme. Wykorzystał swoją wiedzę na temat psychologii emocji i motywacji, reklamy, czy neurokognitywistyki we własnej firmie, która szybko zaczęła podbijać świat, ale też jej wizerunek szybko został zniszczony przez polską głupotę, zazdrość i hejt za sprawą artykułu jednego z czołowych czasopism marketingowych, które już nie istnieje (przynajmniej dla mnie tak to wyglądało).

 

Wtedy był to jednak zbyt duży kaliber, żeby to ogarnąć, bo ja zaczynałem a Pan Rafał miał biuro w Nowym Jorku, oferował usługi największym firmom świata i czaił się na rynek azjatycki. Jednak dziękuję stokroć za rozbudzenie ducha przedsiębiorczości! To właśnie jemu pokazaliśmy z Kamilem naszą pierwszą grę i choć okazała się on klapą z uwagi na nasz brak wiedzy w tematach biznesu i sprzedaży, to powiedział, że fajne mamy pomysły i trzeba cisnąć temat. Nasi pozostali koledzy i znajomi w tym czasie kręcili głowami, a w oczach mieli pytanie: „Co oni odwalają?”.

 

To wszystko jest składową wielu momentów podczas studiów, o których mogę powiedzieć, że mnie uszczęśliwiały. Wygląda na to, że szczęście to efekt wytężonej pracy, ciekawości, porażek i sukcesów a także relacji z innymi ludźmi, co przekłada się na mocne stąpanie po ziemi i duży stopień samokontroli własnego życia.

 

Całe życie podnosimy lub obniżamy swoje szczęście, raz bardziej świadomie, innym razem mniej. Często nie potrafimy utrzymać własnego szczęścia na poziomie, który daje nam satysfakcję. Szczęście może opadać przez wiele lat. W końcu zauważamy różnicę pomiędzy nami a innymi osobami, które są szczęśliwsze. Ten punkt odniesienia moim zdaniem przyspiesza opadanie. Wtedy stajemy się opryskliwi, niedostępni, niby spoko ale tak naprawdę mamy ochotę wbić im nóż w plecy, pojawiają się niezrozumiałe, dziwne zachowania, wypalamy się. W konsekwencji popełniamy błędy, które nas definiują.

 

Podobno w życiu najważniejsza jest miłość. Owszem, tylko że miłością nie zapłacę za rachunki, choć akurat w moim przypadku, seria gier Arkana Miłości, którą stworzyliśmy z Kamilem o miłości traktuje, więc niejako miłością płacę za niektóre rachunki bo te gry sprzedają się do dzisiaj.

 

W każdym razie wracając do przejęcia własnego steru finansowego, nie od razu był to biznes związany z grami, gdyż tutaj strategia była bardziej długofalowa (o tym opowiadam w innym rozdziale). Aby móc opłacić podstawowe potrzeby musiałem zarabiać a więc pracować.

 

Będąc jeszcze na czwartym roku studiów, zacząłem rozglądać się za pracą, a że jako miałem być psychologiem, postawiłem na firmy badawcze. Rozesłałem więc CV, odezwała się jedna firma, w której pracował już jeden z moich kolegów. Otrzymałem zestaw zadań do wykonania, które wykonałem odsyłając je mailowo. To była jakaś prezentacja + analiza danych. Zostałem zaproszony na rozmowę kwalifikacyjną. I co? I nic. Firma się już nie odezwała, choć kolega mimochodem dowiedział się, że zrobiłem wszystko wzorowo. Może zrobiłem wszystko zbyt dobrze (haha!). Mniejsza o to. 

 

Zacząłem łapać prace dorywcze u znajomego, który na wizytówce miał napisane magiczne hasło “Ryby, grzyby, złom”. Ahoj przygodo! Nadchodzę! Handlowałem u niego truskawkami przy drogach pod Wrocławiem i na targowiskach.

 

Nawiasem mówiąc, handlowanie truskawkami przy drodze to była bardzo fajna robota! Przeczytałem wtedy masę książek. Poza tym jeździłem na rozbiórki budynków! Yay! Maszyny rozwalały mury, grzebały w ziemi, a my odbieraliśmy złom, który trzeba było dostarczyć we wskazane miejsce. 

 

Pewnego razu znalazłem kilkanaście powojennych łusek dość dużego kalibru, niemiecki kubek ze swastyką, medal za bitwę pod Berlinem, zardzewiałą pepeszę (radziecki karabin) z wykrzywioną lufą, oraz 2 hełmy niemieckich żołnierzy z dziurą po kuli.

Robota może nie była idealna dla mojego zawodu, jednak kasa była dobra, liznąłem poza tym trochę zarządzania i doradziłem, jako specjalista od marketingu, że “Ryby, grzyby, złom” na wizytówce nie jest zbyt dobrym hasłem. Ta praca nauczyła mnie, że nie zawsze bywa ona lekka, co było jej ewidentnym plusem. Nauczyła mnie także wielu innych rzeczy, o których na studiach nikt mi nie mówił, choćby tego, jak handlować i negocjować by zarobić.

 

Koniec kolejnej części tego artykułu. Kolejna już za tydzień!
Dziękuję za Twój czas, który przeznaczyłeś na lekturę tego artykułu.

6 – Level up! – Kraina doświadczenia, cz. 3.

(jeśli nie czytałeś/aś poprzedniej części tego artykułu, zalecam jego przeczytanie od części pierwszej)

 

Zakochałem się w dziewczynie ze szkoły. Nie wiedziałem jednak, co to znaczy, a że nie byłem najlepszy w bezpośrednich kontaktach z ludźmi, a tym bardziej z płcią przeciwną, to brnąłem w to uczucie jak zahipnotyzowany. Ona nie wykazywała jednak zainteresowania a później po prostu mi to powiedziała (smuteczek…). 

 

Z braku wiedzy o uczuciach, o psychice ludzkiej, nie potrafiłem sobie z tym radzić. Nie wiedziałem, czemu przestała mnie cieszyć większość rzeczy a próby robienia tego na siłę nic nie pomagały. Pojawiły się problemy w nauce i kontaktach z rówieśnikami.

 

Trzymałem wszystko w sobie, ciężko mi było to analizować, czy mówić o tym. Jeszcze bardziej się przez to wyobcowałem, wyciszyłem, być może w oczach innych zrobiłem się inny, dziwny. Teraz zdaję sobie sprawę, że prawdopodobnie miałem niezłą depresję, która trwała nie wiadomo jak długo.

 

Pomimo dość ciężkiego okresu starałem się wtedy funkcjonować normalnie, jednak czym była wtedy normalność? Czym było wszystko i dlaczego? Zacząłem zadawać sobie wiele pytań. Inny stan bycia obudził we mnie wiele talentów, o których nie miałem pojęcia. Otaczający świat nie był już dla mnie tym samym miejscem, zacząłem go bardziej dostrzegać, obudziła się we mnie wrażliwość.

 

Wtedy odbyłem wędrówkę (jeśli tak to można nazwać) do wnętrza siebie, pragnąłem znaleźć odpowiedzi na wiele pytań, bardzo się wtedy uduchowiłem (nie ma to jednak związku z chodzeniem do Kościoła…) i zbudowałem sobie podstawy do dalszej egzystencji. Dzisiaj wiem, że to przeżycie było mi bardzo potrzebne, bez niego nie osiągnąłbym tego, co osiągnąłem. Nie wiedziałbym o pewnych rzeczach, które mają niesamowity wpływ na ludzkie życie, a wręcz mogą je kreować.

 

Tajemnice stanów świadomości, wiedza o działaniu ludzkiej psychiki czy zachowań zaczęły mnie interesować na tyle, że postanowiłem wybrać się na studia psychologiczne. Maturę zdałem jak się okazało tak sobie, chciałem studiować we Wrocławiu, ale nie miałem szans na dostanie się na wydział psychologii Uniwersytetu Wrocławskiego. 

 

Jak zobaczyłem, z jakimi wynikami inni startują, zadałem sobie jedno pytanie – jak oni to zrobili? Nawet nie pomyślałem, że to możliwe. Powtórne zdawanie matury by zdobyć więcej punktów raczej nie wchodziło w grę. Wątpię, czy przygotowałbym się na tyle dobrze, żeby w ogóle myśleć o dostaniu się na UWr no i straciłbym rok. Rodzice dalej mieli pieniądze, więc poszedłem na prywatną uczelnię we Wrocławiu, na SWPS (aktualnie Uniwersytet SWPS).

 

Studia, 5 lat mojego życia, które minęły szybciej niż się spodziewałem, ponieważ wszystko nabrało tempa. Mamy rok 2018, mija 8 lat od ukończenia uczelni i mogę powiedzieć o tym czasie trzy rzeczy, które uważam, są warte spędzenia czasu w ten sposób. Jakby nie patrzeć, są to wnioski i wiedza warte kilkadziesiąt tysięcy zł, (studia i utrzymanie się we Wrocławiu tanie nie były), nie licząc 5 lat czasu. Kosmos! Wiedza ta może ci się przydać szczególnie jeśli dopiero wybierasz się na studia.

 

Pierwszą z nich jest nasycanie się wiedzą i intelektualny wpierdziel, co niejako ukształtowało mój mózg do znoszenia ogromnego obciążenia intelektualnego w przyszłości, wyrobiło we mnie odporność, również na niepowodzenia (jednym z nich był, np. egzamin z biologii). 

 

Drugą rzeczą jest udział w dodatkowych formach aktywności. Takich było na uczelni kilka, np. w postaci samorządu, czy kół naukowych. Zaangażowałem się w koło naukowe psychologii reklamy. Stworzyliśmy fajną ekipę i zrealizowaliśmy kilka ciekawych projektów, w tym dwie duże ogólnopolskie konferencje poświęcone psychologii reklamy, w których udział wzięło wielu polskich profesorów specjalizujących się w psychologii i reklamie, blogerów, czy przedsiębiorców. Dziękuję wszystkim za wspólnie spędzony czas.

 

Dzięki organizacji tych wydarzeń nauczyłem się bardzo dużo, ponieważ trzeba było zrobić wszystko od zera, łącznie z pozyskiwaniem pieniędzy od sponsorów oraz rozwiązaniem wielu “nierozwiązywalnych” problemów, takich jak załatwienie zasilania sprzętu audio do tramwaju na afterparty w sytuacji gdy jedyny przenośny generator prądu w mieście był niestety wypożyczony wraz z wibratorem głębinowym… Przynajmniej tak twierdziła Pani, z którą rozmawiałem telefonicznie.

 

Trzecia rzecz to znajomości. Gdybym to wiedział wcześniej… skupiłbym się bardziej na relacjach. Warto było jednak wydać te pieniądze, choćby ze względu na te trzy rzeczy, odporność, dodatkowe aktywności oraz znajomości, bo to właśnie na studiach poznałem Kamila, z którym rozkręciłem biznes z grami planszowymi. Zwróciło się już kilkukrotnie.

Jeśli chodzi o pozyskaną bezpośrednio na zajęciach wiedzę, nie mówię, że kilka rzeczy się nie przydało, ale żeby pozyskać taką wiedzę nie są potrzebne studia – wystarczy przeczytać kilkanaście najważniejszych książek z psychologii. Większość pozyskanej wiedzy niestety kompletnie rozminęła się z rzeczywistością. Nie wiem, może jakbym poszedł do pracy w korporacji to byłoby inaczej (choć tam pewnie na początku parzyłbym herbatę albo otwierał szlaban, a nie przygotowywał, np. system ocen pracowniczych), ale że musiałem na 4 roku wziąć wszystko w swoje ręce i założyć firmę, to niestety nie zrobiłem z niej większego użytku. Czasem sobie myślę, że lepiej by było nie iść na studia, założyć firmę a pieniądze, które zjadły studia przekazać odpowiedniemu mentorowi, dzięki któremu biznes by się szybciej rozwinął. Taka osoba jednocześnie przekazałaby dużo praktycznej wiedzy.

 

Koniec kolejnej części tego artykułu. Kolejna już za tydzień!
Dziękuję za Twój czas, który przeznaczyłeś na lekturę tego artykułu.